Giulio Cesare – premiera

Home / Giulio Cesare – premiera

JC2
JC5
JC9
JC4
JC14
JC11
JC15
JC8
JC12
JC3
JC13
JC7
JC17
JC6
JC16
JC1
JC10
previous arrow
next arrow

Juliusz Cezar w nowym wymiarze

Adam Czopek, okoliceopery.pl

W czwartkowy wieczór 10 października, premiera Juliusza Cezara w Warszawskiej Operze Kameralnej okazała się ważkim wydarzeniem artystycznym. Przestawienie od pierwszego momentu wciąga widza w wir toczącej się na scenie akcji, a jest to możliwe dzięki przemyślanej dynamicznej reżyserii oraz znakomitej obsadzie, która mogłaby – z powodzeniem – stanąć na scenach wielu renomowanych teatrów na świecie. Po przedstawieniu wielominutowa głośna owacja na stojąco, była w pełni uzasadniona. Premiera opery Händla była kulminacyjnym punktem XII Festiwalu Oper Barokowych, organizowanego przez WOK od 1993 roku.

Prapremiera Giulio Cesare Georga Friedricha Händla w Londynie 20 lutego 1724 r. odniosła wielki sukces. Za życia kompozytora wystawiono ją w Londynie aż 38 razy. Opera wystawiana była następnie w Paryżu, Hamburgu i Brunszwiku. Jednak w wieku XIX popadła w zapomnienie. Wiek XX to ponowne odkrycie dzieła Händla dla światowych sen operowych. Od przedstawienia w Getyndze w 1922 roku pozostaje w „żelaznym repertuarze” na całym świecie.

Polska premiera Juliusza Cezara miała miejsce 25 kwietnia w 1936 roku w Poznaniu, pod dyrekcją Zygmunta Latoszewskiego. Jedną z ważniejszych inscenizacji tej opery zrealizowano 28 kwietnia 1962 roku na scenie Opery Warszawskiej. W zespole realizatorów: Ludwik Renè – reżyseria Jan Kosiński – scenografia, kierownictwo muzyczne – Mieczysław Mierzejewski. Krakowscy melomani mogli poznać to dzieło 8 stycznia 1989 roku, dzięki Ewie Michnik – kierownictwo muzyczne, Henrykowi Konwińskiemu – reżyseria oraz Janowi Bernasiowi – scenografia. Warszawska Opera Kameralna wystawiła to dzieło po raz pierwszy 18 października 2008 roku. Kierownictwo muzyczne – Władysław Kłosiewicz, reżyseria – Marek Weiss, scenografia – Marlena Skoczenko. Dorota Szwarcman napisała w swojej recenzji, o rewelacyjnej obsadzie solistów.

Najnowsza inscenizacja Juliusza Cezara w Warszawskiej Operze Kameralnej  przygotowana przez zespół, którym dowodził znany krakowski reżyser Włodzimierz Nurkowski, z którym współpracowali:  Anna Sekuła – scenografia i kostiumy, Wioletta Suska – choreografia Paweł Murlik – reżyseria świateł oraz Adam Keller – multimedia. Orkiestrę Instrumentów Dawnych Warszawskiej Opery Kameralnej prowadził Adam Banaszak. Przedstawienie nie ma żadnych odniesień do starożytnego świata, jeżeli już się pojawiają to w firmie delikatnej projekcji. Inscenizacja jest raczej obrazem współczesnego świata ze wszystkimi jego zaletami i wadami, w którym reżyser kreśląc obraz bohaterów operuje skrajnymi emocjami, od groteski do brutalnej przemocy. Każda postać ma wyraźnie opracowaną charakterystykę, w której dochodzi do głosu, brutalna walka o władzę, zdrada, intrygi, chęć zemsty, czemu towarzyszy wszechobecny seks. Ważnym elementem inscenizacji są projekcie multimedialne wspomagające obraz sceniczny. Równie ważnym elementem okazały się często zmieniane kostiumy podkreślające – często z dystansem – obraz prezentowanego bohatera. Podobnie można się odnieść do licznych scenek baletowych i opracowania ruchu scenicznego podnoszących dynamikę wielu scen. No i ten zrealizowany z hollywoodzkim rozmachem finał.

Jak już zaznaczyłem na wstępie ogrom satysfakcji zapewnili wykonawcy. Zacznijmy od kontratenorów, którzy zastąpili pierwotnie wykorzystywanych do tych partii kastratów. Podczas premierowego wieczoru wystąpili: Yuriy Mynenko – Juliusz Cezar, Ray Chenez – Sesto,  Nicholas Tamagna – Ptolemeusz i Artur Plinta – Nireno, każdy z nich prezentował piękny nośny głos, czysto i precyzyjnie prowadzoną koloraturę oraz głębokie zrozumienie charakteru swojego bohatera. Mieliśmy prawdziwy festiwal kontratenorowych głosów świetnie się odnajdujących w swoich partiach. Z pań na szczególne względy zasłużyły dokonania Joanny Motulewicz, której osobowość artystyczna świetnie odnalazła się w emploi dramatycznej partii Kornelii, wytrawne aktorstwo wokalne, pewnie prowadzony głos, okazały się podstawą zaprezentowanej kreacji, a dramatyczny duet z Sesto był prawdziwym majstersztykiem.  Kleopatra w ujęciu Doroty Szczepańskiej, to czysta wirtuozeria, tak pod względem aktorskim jak i wokalnym. Jej Kleopatra zachwyca każdą frazą wysmakowanej ekspresji i finezją koloraturowych pasaży.

Przy pulpicie dyrygenckim stanął Adam Banaszek, od stycznia kierownik muzyczny MACV, dla którego ta premiera była debiutem, w sensie przygotowania premiery i jej poprowadzenia. Przyznaję, muzyka Haendla płynęła pod jego batutą z pełną wyrazistością emocjonalną. Dyrygent zadbał nie tylko o precyzję w prowadzeniu akompaniamentu. ale też o to by dostosować brzmienie orkiestry do możliwości solistów. W jego interpretacji czuć było  rozmach i fantazję z jaką Haendel komponował to piękne dzieło i wielką dbałość o to by zbyt masywne brzmienie orkiestry nie przykrywało śpiewaków. Orkiestra zaprezentowała się z jak najlepszej strony. Muzycy Musicae Antiquae Collegium grający na historycznych instrumentach okazują się zespołem wytrawnych muzyków prezentujących wysoki poziom muzycznej dyscypliny. Pozwala im to osiągać niezwykłą precyzję i pełną blasku lekkość w przejrzystości brzmienia.

O jakości wykonania opery barokowej decyduje sprawność orkiestry i właściwy dobór solistów, z czym spotkaliśmy się podczas tej premiery. Zebranie takiego zespołu wytrawnych solistów, jak to ma miejsce w tym wypadku, jest czymś nad czym trudno przejść obojętnie.

Juliusz Cezar w nowym wymiarze

***

Wybierałam się tam z mieszanymi uczuciami, ale spektakl okazał się znakomity

Anna S. Dębowska, wyborcza.pl

https://wyborcza.pl/7,113768,31382813,wybieralam-sie-tam-z-mieszanymi-uczuciami-ale-spektakl-okazal.html

“Dobry tandem

Obchodzący w tym roku 40-lecie pracy artystycznej w operze Włodzimierz Nurkowski zrobił bardzo dobre przedstawienie, w którym zrównoważył wątki komediowe i tragiczne, brutalność i okrucieństwo z radością życia i wiarą w zwycięstwo dobra.

A dyrygent Adam Banaszak dzielnie mu w tym sekundował, prowadząc tę niezwykle żywą i wdzięczną muzykę wartko i z nerwem.

Banaszak był wcześniej kierownikiem muzycznym Opery Wrocławskiej, następnie dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi. Od 2023 r. kieruje znakomitym zespołem instrumentów dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense, który Węgorzewska odziedziczyła po założycielu i wieloletnim dyrektorze Warszawskiej Opery Kameralnej, Stefanie Sutkowskim.

Rzadko można usłyszeć w Warszawie – poza WOK-iem oraz poza Polską Operą Królewską, która także ma orkiestrę instrumentów dawnych – tak dobre wykonania muzyki barokowej na instrumentarium z epoki. A do tego dochodzą jeszcze wspaniali soliści, z Dorotą Szczepańską na czele.

Tragikomedia polityczna

“Juliusz Cezar w Egipcie”, z librettem napisanym przez Nicola Francesco Hayma, to świetnie skonstruowana opowieść o władzy i miłości. Wystawiona po raz pierwszy 20 lutego 1724 r. w Londynie jest najpiękniejszą bodaj operą Händla i z pewnością najczęściej obecnie inscenizowaną.

Odnosi się do autentycznych wydarzeń z I w. p.n.e. Do Egiptu przybywa z armią Juliusz Cezar, aby schwytać swego rywala, Pompejusza. Wita go posłaniec egipskiego króla Ptolomeusza, który wręcza Rzymianinowi głowę Pompejusza. Prezent nie podoba się Cezarowi, który nie lubi zbędnego okrucieństwa.

Tymczasem okazuje się, że Ptolomeusz walczy o tron egipski z własną siostrą, Kleopatrą. Ta postanawia połączyć siły z Cezarem przeciwko bratu, a wdowie po zamordowanym Pompejuszu i jego synowi umożliwia dokonanie zemsty na Ptolomeuszu. Plany To się udaje i w finale Cezar zostaje królem Egiptu, wiążąc się z Kleopatrą.

Nurkowski stworzył spektakl, który jest tragikomedią polityczną. W jego lustrze mógłby się przejrzeć niejeden polski polityk czy samorządowiec – dla większości bohaterów “Giulio Cesare” sprawowanie władzy oznacza przekraczanie wszelkich granic w rywalizacji, przepychu i rozpuście. A władza jest namiętnością równie wielką, co seks, więc obie często chodzą w parze.

Intryga, podstęp i knucie są na porządku dziennym, co Nurkowski pokazuje tak zgrabnie, że widz wciąga się w tę opowieść. Choć świta w głowie refleksja – ogląda się przyjemnie, ale w rzeczywistości to przecież koszmar.

Pikanteria porywa do tańca

Tylko ktoś tak mądry i politycznie doświadczony jak Cezar jest w stanie uniknąć pułapek, które zastawia na niego niegodziwy, grający na emocjach przeciwnika Ptolomeusz. Podsuwa on Rzymianinowi wino (zatrute), by następnie próbować zjednać go pięknymi dziewczętami czy przystojnymi młodzieńcami.

Lecz słynny wódz nie daje się podejść, wreszcie, odziany w czerwony płaszcz, dumnie opuszcza posiadłość Ptolomeusza. To jedna z najlepszych scen w przedstawieniu, rozegrana lekko i dowcipnie, kiedy na scenie Cezarowi (Yuriy Mynenko) podczas wykonywania tzw. arii myśliwskiej “Va tacito” towarzyszą tancerze i tancerki.

Włodzimierz Nurkowski świetnie poprowadził śpiewaków-aktorów, którzy z przekonaniem wcielili się w swoje role, tworząc galerię zróżnicowanych typów i typków. Nawet partie drugoplanowe, jak np. ukazana lekko satyrycznie postać służącego Kleopatry, Nirena (Artur Plinta), czy symbolizująca toksyczną męskość postać okrutnego Achilli (Artur Janda), były dopracowane.

Muzyka ma w “Giulio Cesare” tyle życia i ruchliwości, a sam temat utworu jest tak pikantny, że wszystko tam zdaje się zrywać do tańca. Istotną rolę odgrywa więc choreografia Violetty Suskiej.

Feeria kolorów

Spektakl nie budzi za to entuzjazmu wizualnie. Scenografia Anny Sekuły, utrzymana w odcieniach szmaragdu i grafitowej szarości, nie tworzy zbyt wielu skojarzeń, jest neutralna. Multimedia ukazują widoki wielkiego miasta, zapewne Nowego Jorku, a także szklanej piramidy, nie wiadomo, paryskiej czy egipskiej.

Kostiumy są bardzo zróżnicowane, ale w ich doborze brakuje logiki i konsekwencji. Kornelia, wdowa po Ptolomeuszu i jej żądny zemsty syn Sesto noszą skórzane kurtki nabijane ćwiekami i cekinami – wyglądają jak członkowie punkowej rodziny. Żołnierze Cezara spowici są od stóp do głów w czarne szaty, co powoduje skojarzenia z bojownikami Państwa Islamskiego. Z kolei Kleopatra w każdej scenie pojawia się w innej kreacji. Wszystkie te barwne płaszcze, tiule i cekiny to świadoma gra z kiczem, a także próba przywołania nastroju wschodniego przepychu.

Wymarzony Cezar

W Kleopatrę z powodzeniem wcieliła się Dorota Szczepańska (sopran), głos świetnie ustawiony, mocny i ruchliwy. Śpiewaczka dobrze uchwyciła zalotną nutę Kleopatry, stając się godną następczynią Olgi Pasiecznik, która tę rolę kreowała przed laty w Warszawskiej Operze Kameralnej, jeszcze za dyrekcji Stefana Sutkowskiego.

Kleopatra Händla jest inteligentna, niczym kameleon zrzuca skórę i zmienia maski. Cezara uwodzi, przedstawiając się jako Lidia, służąca Kleopatry. Niemiecki kompozytor napisał dla niej osiem arii, z których większość emanuje szczęściem, tupetem i zalotnością. Ale też cierpieniem i wrażliwością w arii “Piangerò”.

Do WOK Alicja Węgorzewska zaprosiła trzech świetnych kontratenorów z agencji artystycznej Parnassus prowadzonej przez wybitnego śpiewaka Maxa Emanuela Cencicia: Yuriya Mynenkę, Raya Cheneza (Sesto) i temperamentnego Nicholasa Tamagnę (Ptolomeusz).

Przede wszystkim zapamiętam znanego z najlepszych europejskich scen Mynenkę. W jego wykonaniu Cezar to prawdziwy bohater, władca zarazem dumny i tkliwy, przekonujący w swej zdobywczej męskości, którą zresztą twórcy spektaklu potraktowali z dowcipnym dystansem.

I ten głos altowy – niezwykle ruchliwy, mocny, wirtuozowski, świetnie brzmiący w niskim rejestrze piersiowym. Mało tego – wszechstronny wyrazowo, co pokazał w refleksyjnej, przepojonej smutkiem i lękiem arii “Aure, deh per pietà”. Bo szczęście potrafi się odwrócić na moment nawet od największych wybrańców losu.

Oglądałam sobotnie przedstawienie, 12 października, z premierową obsadą: Yuriy Mynenko (Giulio Cesare), Dorota Szczepańska (Kleopatra), Ray Chenez (Sesto), Nicholas Tamagna (Tolomeo), Joanna Motulewicz (Cornelia), Achilla (Artur Janda).”

***

Händel w dzisiejszym świecie

Małgorzata Komorowska, teatralny.pl

https://teatralny.pl/recenzje/handel-w-dzisiejszym-swiecie,3963.html

Dzisiejszy świat jest hałaśliwy, często wręcz wrzaskliwy, ludzie krwawo walczą o władzę, zabijają się, a przy tym noszą się modnie i uprawiają seks. Co w tym wszystkim robi Händel, tytan operowego baroku Europy sprzed trzech wieków? Otóż ów pan portretowany w strojach zgodnych z elegancją tamtej epoki, napisał muzykę, która w ten dzisiejszy świat zadziwiająco się wpasowała.

Jego partyturą opery Giulio Cesare powstałą równo trzysta lat temu zajęła się Orkiestra Instrumentów Dawnych (Musicae Antiquae Collegium Varsovienne), skarb Warszawskiej Opery Kameralnej. Zespół MACV otrzymał właśnie nowe kierownictwo w osobie Adama Banaszaka i nie grał może tak wrażliwie, jak to potrafi, ale też to, co działo się na scenie, dalekie było od subtelnej akcji. Już podczas Uwertury toczyła się szybka walka z trzaskiem broni. Artyści pojawiali się w czarnych ubiorach, skórzanych kurtkach, dżinsowych spodniach z dziurami na kolanach, Nie raziła ich ucięta głowa wroga wniesiona w misie, nie brakło rozczapierzonych fryzur i golizny niektórych części ciała. Ba, był moment, w którym Kleopatra uchylała płaszcza, by błysnąć nagością absolutną (i taka też fotografia należała do folderu spektaklu). Na horyzoncie sceny widniały przeważnie drapacze chmur, niejako symbol współczesnej cywilizacji. Reżyser Włodzimierz Nurkowski (nowy dla teatrów stolicy) w komentarzu zamieszczonym w programie określił, że jego Juliusz Cezar jest z Marvela, sztucznego świata komiksów, a w postaciach opery znalazł cynizm i brutalność godną opowieści o Batmanie.

Właściwie wszyscy wykonawcy premierowej obsady odnaleźli się w tej konwencji – może poza Yurim Mynenko w roli tytułowej. W pierwszej odsłonie przytłaczała go trema; w sumie uosabiał jowialnego faceta, który figlów z dziewczętami nie odmówi. I tak było w II akcie, gdy Cezar, już w szlafroku, czekał na Kleopatrę, a trzy ponętne jej wysłanniczki gładziły jego łydki. Pieszczoty najwidoczniej dobrze wpływały na Mynenkę, gdyż jego aria, akurat przetykana pauzami i zdobiona skrzypcowym solo, wypadła lepiej, niż inne. Natomiast Dorota Szczepańska jako Kleopatra stworzyła rzadko spotykaną w teatrze operowym kreację. Przekazy historyczne niosą, że Kleopatra była piękna, i młoda śpiewaczka taką była, od stóp zgrabnych nóg w złotych szpilkach po wymowne oczy. Miała czarować Cezara, więc czarowała (widzów – także). Z wokalną swobodą sypała Händlowskimi fioriturami, a słynną arię skargi Piangero w akcie III wykonała nie dość że z rozpaczą, to także ze zrozumiałym w tej sytuacji dramatu gniewem. Zsunęła wtedy z głowy perukę i klęczała na proscenium. Chłopięcy z wyglądu Amerykanin Ray Chenez, nieco histeryczny Sekstus, dłonie nurzał we krwi i ich przerażające ślady rysował na tylnej ścianie sceny. Jego wyrazisty kontratenor brzmiał wszakże doskonale, a opłakiwanie ojca Pompejusza w duecie z matką, Kornelią, stało się jedną z najsilniej poruszających chwil przedstawienia (akt II). Powagę i urodę mezzosopranu Joanny Motulewicz w roli zbolałej Kornelii można było chłonąć także w ariach solowych.

Groźną w swym szaleństwie osobę Ptolomeusza stworzył Nicolas Tamagna. Błyskawicznie przemieszczał się po przestrzeni gry, wkroczył nawet na widownię; straszył odpowiednio uszminkowaną twarzą, dźwięczny alt nie raz wieńczył krótkim wrzasknięciem; bardziej wiarygodnym był zabójcą, niż zalotnikiem Kornelii. Śmierć na oczach publiczności ponosił jego generał, Achillas, podczas bitwy toczonej na tle orkiestrowej Sinfonii w akcie III. Artur Janda zakrwawioną chustą zasłaniał odniesioną przez Achillasa ranę i padał, a jego bas-baryton, jedyny niski głos w  wokalnej panoramie nakreślonej przez Händla, siłą rzeczy górował nad głosami partnerów. Curio, powiernik Cezara, basem Łukasza Górczyńskiego odzywał się rzadko. Londyńska prapremiera Juliusza Cezara w 1724 roku miała w obsadzie aż czterech kastratów, toteż powiernik Kleopatry, Nireno, również śpiewał wysoko – w obecnym przedstawieniu kontratenorem Artura Plinty.

W spektaklu, poza samotną skargą Kleopatry, panował ustawiczny ruch. W rogu sceny lokowało się instrumentalne trio, by towarzyszyć jej w jednej z arii. Ciemny chór wchodził, wychodził i znowu wracał. Solistów nie raz okrążały trzy tancerki lub trzech półnagich tancerzy w zmienianych wciąż kostiumach, a czasem w niedwuznacznych erotycznie zbliżeniach ciał. Finał przebiegł w rewiowym stylu: zebrani na scenie powiewali rytmicznie wachlarzami z białych piór. Przez całe trzy godziny, poza rzadkimi chwilami wyciszeń bądź pauz, płynęły z estrady i orkiestrowej fosy mocne dźwięki. (Czyżby w tym niewielkim wnętrzu stosowano nagłośnienie?) Przecież zgodne to było z przesłaniem spektaklu: że barok wiele może znaczyć w hałaśliwej teraźniejszości. Zresztą Händel pozostawił różne wersje tej opery, a tym samym umożliwił różne jej interpretacje. Każdy Juliusz Cezar oglądany w Warszawie na przestrzeni ostatnich lat był zupełnie inny. Opera Warszawska wystawiła dzieło w 1962 roku w Romie, tymczasowej swej siedzibie (odbudowa Teatru Wielkiego jeszcze trwała) w imponujących przestrzennie dekoracjach Jana Kosińskiego, mrocznej aurze i z pamiętnym basem Edmunda Kossowskiego w roli Cezara. W 1985 roku na ogromną scenę Teatru Wielkiego przyjechało przedstawienie z Karlsruhe z tą operą w ujęciu… komicznym! Reżyser przekonywał w wywiadach, że nie trzeba stale podchodzić do twórczości Händla z nabożnym skupieniem. Kompozytor, przecież dwukrotnie także menedżer kompanii operowych w Londynie, musiał zabawiać publiczność (choć i tak bankrutował). Wtedy, w wyśmienitej obsadzie już z kontratenorami, znajdowała się też nasza Jadwiga Rappé, zaproszona do partii Kornelii.

Wreszcie, w tej samej, co obecnie, Warszawskiej Operze Kameralnej, w roku 2008 ukazał się Juliusz Cezar z Anną Radziejewską jako Cezarem (w baroku często ważne role męskie przejmowały kobiety). Śliczną Kleopatrą była wówczas Olga Pasiecznik, świetnym sopranem śpiewał jako Sekstus Jacek Laszczkowski, a emocjonalnym altem Jan Monowid jako Ptolomeusz. Przedstawienie zostało utrwalone w albumie płytowym 3 CD (PMC 062/63/64 2008). We wszystkich tych tak odmiennych wystawieniach dzieła Händla dbano o stylowe wykonanie muzyki, choć rozmaicie w minionych dekadach stylowość ta była rozumiana. W najnowszej premierze A. D. 2024 również wymagania stylu baroku w grze i śpiewie starano się spełnić. Natomiast tak współczesnego obrazu scenicznego w Juliuszu Cezarze dotąd nie było.

W sierpniu 2024 „Newsweek” (nr 34) opisał, jak źle się dzieje w Warszawskiej Operze Kameralnej. W październiku nic z wewnętrznych konfliktów nie przedostało się do Juliusza Cezara. Spektakl był dopracowany co do jednego kroku i jednego gestu. Najwidoczniej zespół WOK potrafił zastosować żelazną zasadę: teatr jest spotkaniem artysty z widzem . Kiedy on zasiada w krześle, liczy się tylko sztuka, problemy osobiste i społeczne zostają na zapleczu. W październiku widz przyszedł do teatru w Alei Solidarności, by przeżywać niezniszczalną wielkość Georga Friedricha Händla. Nie spotkało go rozczarowanie.

23-10-2024

***

„Juliusz Cezar” jakiego nie znacie. Premiera w Warszawskiej Operze Kameralnej.

Beata Fisher, Opera jest Sztuką

Czym może zaowocować odwaga w Sztuce? Czy wyjście poza ramy jest w stanie zadziałać na korzyść dzieła operowego? Gdzie są granice kreatorskiej wyobraźni i czy w ogóle istnieją? Na te pytania starali się odpowiedzieć twórcy „Juliusza Cezara”, najnowszej premiery Warszawskiej Opery Kameralnej, wystawionej w ramach XII Festiwalu Oper Barokowych.

Opera barokowa ma zarówno swoich przeciwników jak i zwolenników. Długie, często kilkunastominutowe arie pełne powtórzeń, muzyka określana jako „salonowa”, niedostatecznie dynamiczna akcja. Dla jednych są to niewątpliwe zalety, dla innych – główne powody by trzymać się od oper barokowych z daleka.

Reżyser Włodzimierz Nurkowski wespół z choreografką Violettą Suską oraz odpowiadającą za scenografię i kostiumy Anną Sekułą postanowili odczarować najsłynniejszą operę w dorobku kompozytorskim Georga Fredricha Händla (prapremiera: Londyn, 1724). Stworzyli spektakl wykraczający poza sztampę, by uczynić dzieło bardziej atrakcyjnym dla widza. Współcześnie można bowiem odnieść wrażenie, że opera barokowa trafiła do niszy. I usiłuje wydostać się z niej, trafić w gusta szerszej publiczności. Czasami wręcz desperackimi środkami.

Czy aż takich środków potrzebował Włodzimierz Nurkowski, by powołać do życia spektakl skutecznie skupiający na sobie uwagę widza od pierwszej do ostatniej minuty? Bądź co bądź, mamy do czynienia ze składającym się z trzech aktów i trwającym niemal trzy i pół godziny dziełem operowym. Co ważne, osadzonym w konkretnych realiach historycznych, znanych niemal każdemu.

Jedno jest pewne, że… nic nie jest pewne. Na oczach widza operowe uniwersum płynnie przechodzi z jednej metamorfozy w kolejną. I absolutnie nie jest to męczące w odbiorze. Choć mniej otwarte umysły mogą doświadczyć swoistego przebodźcowania. Warto jednak pamiętać, że groteska i czarny humor to znaki rozpoznawcze Nurkowskiego. Wystarczy wspomnieć jego znakomite, błyskotliwe spektakle w Operze Krakowskiej, takie jak „Gianni Schicchi” i „Pajace” (premiera dyptyku odbyła się w marcu 2018 roku) czy „Orfeusz w Piekle” (premiera: wrzesień 2021 roku). Swoiste przerysowanie bohaterów i ich wzajemnych relacji służy zwróceniu uwagi na konkretne cechy, których doszukać możemy się także w nas samych. Egoizm, narcyzm, chciwość, moralne zepsucie, koniunkturalizm, megalomania, fałsz, manipulacja, skłonności sadystyczne. Reżyser, ukazując je w krzywym zwierciadle, zdaje się przestrzegać nas o ich niebezpieczeństwie zaklętym w ponadczasowości. Nie inaczej dzieje się w przypadku „Juliusza Cezara”.

Joanna Motulewicz (Kornelia) i Ray Chenez (Sesto). Fot. Krzysztof Durkiewicz
Istnieje obawa, że opera barokowa ze swoją „salonową” muzyką wręcz narzuca statyczny charakter inscenizacji. Reżyser starał się tego uniknąć, nie traktując jednakże partytury Händla jako ścieżki dźwiękowej do wymyślonej przez samego siebie historii. Przeciwnie, posłużyła ona za kanwę do umieszczenia bohaterów dramatu w nowym, alternatywnym świecie, pozwalającym im na pełny rozkwit. Każda z postaci została potraktowana z wnikliwą troską o ukazanie jej wielowymiarowości.

Opera wypełniona jest ariami dramatycznymi, bohaterskimi, a także żałobnymi. Każda z nich trwa minimum dziesięć minut i stwarza szerokie pole do popisu dla wirtuozerii wokalnej solistów. Dlatego też twórcy spektaklu zadbali o dobór obsady reprezentującej najwyższy i bardzo wyrównany poziom śpiewu.

Aż cztery solowe partie kontratenorowe, z jakimi mamy do czynienia w „Juliuszu Cezarze”, to swoisty ewenement. Dawniej zarówno postać tytułowego bohatera jak i Ptolemeusza, Sekstusa i Nirenusa obsadzano innymi głosami. „Przewodnik Operowy” Karola Stromengera (wyd. Warszawa 1964) mówi o wykonywaniu każdej z tych partii przez, kolejno, barytona, tenora oraz dwóch basów.

W WOK udało się skompletować obsadę idealną. Pochodzący z Ukrainy Yuriy Mynenko jako tytułowy Cezar intryguje nie tylko kunsztem wokalnym, lecz także sugestywnym aktorstwem, wprost naładowanym męskim pierwiastkiem, co wcale nie jest tak oczywiste u kontratenora. Dorota Szczepańska w partii Kleopatry czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie, z powodzeniem ujarzmiając całą armię koloratur swym dźwięcznym i krystalicznym sopranem. Zjawiskowa okazała się Joanna Matulewicz w partii Kornelii. Mezzosopranistkę miałam dotąd przyjemność usłyszeć w zgoła odmiennym repertuarze opery XIX-wiecznej a nawet w operetce, ale dopiero w Händlu jej głos mógł w pełni wybrzmieć i odnaleźć swoją artystyczną tożsamość. Kontratenor Ray Chenez jako Sesto doskonale aktorsko wcielił się w przeżywającego pierwsze rozterki emocjonalne, nieco irytującego nastolatka, wystylizowanego na punk rockowego buntownika z czasów Sex Pistols. Po raz pierwszy miałam przyjemność posłuchać młodego utalentowanego kontratenora Artura Plintę, z czarującym wdziękiem wcielającego się w rolę Nirenusa, wiernego sługi Kleopatry. Artur Janda stworzył kolejną brawurową kreację na scenie WOK jako przeładowany testosteronem, odpychający Achilla, udowadniając przy tym jak wszechstronnym jest artystą. Zaś Nicholas Tamagna jako Ptolemeusz, a właściwie parodia Ptolemeusza, wzbudzał śmiech i trwogę jednocześnie. Znakomity wokal kontratenorowy idzie u niego w parze z tak mistrzowskim wykreowaniem postaci, że trudno będzie mi później wyobrazić sobie w tej partii kogokolwiek innego.

Orkiestra pod batutą Adama Banaszaka zdała egzamin z Händla na celujący, towarzysząc śpiewakom i tancerzom tak, by stworzyć z nimi jeden organizm. Violetta Suska w pełni wykorzystała możliwości baletu, który z naturalną i śmiałą nonszalancją tworzy strukturę fabularną spektaklu i wprost idealnie współpracuje z solistami.

Kostiumy Anny Sekuły, choć zdecydowanie współczesne, nawiązują symbolicznie do kultury rzymskiej bądź egipskiej, nie stroniąc jednak od wizualnego rozmachu i celowej przesady. Widzowie, którzy spodziewają się podróży w czasie do realiów historycznych mogą poczuć się zawiedzeni. Próżno jest szukać tu odniesień to kultowego już i wielokrotnie nagradzanego filmu „Kleopatra” z Elizabeth Taylor w roli tytułowej. Czy do którejkolwiek spośród prób zekranizowania jednego z najsłynniejszych romansów w dziejach świata.

Reżyser podkreśla, że owszem, inspirował się filmem, ale zupełnie innego gatunku. Jest nim fantastyczne uniwersum Marvela, z całą swą komiksową dynamiką. Choć nie jest oczywistym, do których filmów konkretnie nawiązali twórcy spektaklu. Każdy odbiorca dostrzeże w „Juliuszu Cezarze” w WOK coś innego. W mrocznej choreografii do uwertury można dopatrzeć się odniesień do „Sin City”, nakręconego w konwencji filmu noir, z nielicznymi detalami w odcieniu krwistej czerwieni przełamującej czarno-białą estetykę. Innym razem jest to ukłon w stronę „Thora”. O tym świadczyć może m.in. zbroja tytułowego Cezara lub też charakterystyczny czarny płaszcz z kołnierzem na stójce u dowódcy jego wojsk, Curio, niemal identyczny jak ten, który miał na sobie filmowy Loki.

Czy twórcy na scenie WOK pozwolili sobie na nazbyt frywolną interpretację dzieła? Niekoniecznie. Historia, zarówno za pomocą treści literatury naukowej jak i piktograficznej, daje wyraźne świadectwo, iż starożytnemu Rzymowi czy Egiptowi daleko było do pruderii. W obu kulturach panował kult miłości cielesnej, wraz z nieustającym głodem wiedzy o tajemnicach ludzkiego ciała, zarówno za życia, jak i po śmierci. Nieobce były też: brutalność w każdej z prowadzonych wojen, bezwzględna walka o władzę i uciekanie się do wszelkich możliwych form nieuczciwości by osiągnąć swoje cele.

Postać Kleopatry ukazywana jest przez malarzy minionych epok z wyraźnym zaznaczeniem jej kobiecości. Szczególną popularnością cieszyła się w sztuce XIX wieku. Czy to na płótnach Jeana Leona Gerome’a (1866), Heinricha Fausta (1876) czy Reginalda Arthura (1892), władczyni Egiptu prezentuje swoje wdzięki. Ręka malarza podkreśla silny erotyzm królowej-kobiety. W podobnym kierunku zmierza też sceniczny portret Kleopatry w spektaklu WOK. Operowa bohaterka jest ponętna, zmysłowa, świadoma swojej urody i tego, jak oddziałuje na mężczyzn. Co, wraz ze swą ponadprzeciętną inteligencją, wykorzystuje by zdobyć tron i serce Cezara.

Kornelia również pojawia się na płótnach dawnych mistrzów, choć towarzyszy jej zupełnie inna aura. Francuski malarz Charles-Antoine Coypel sportretował słynną aktorkę Adrianę Lecouvreur jako Kornelię na deskach teatralnych w sztuce „Śmierć Pompejusza”. Kobieta, otulona żałobnym welonem, trzyma w dłoniach urnę z prochami męża. Na jej twarzy maluje się boleść i smutek. Ten wizerunek rozżalonej wdowy przylgnął już do niej na zawsze. Dlatego Włodzimierz Nurkowski nadał postaci Kornelii więcej charakteru. Wyposażył ją w odwagę, nieustępliwość i hardość, wyrażone nie tylko w jej aktorstwie, lecz także w wyglądzie.

Sam Juliusz Cezar obecny jest w malarstwie i rzeźbie niezliczoną ilość razy. Co więcej, został wręcz wchłonięty do popkultury. Film, komiks, teatr (wystarczy wspomnieć słynną serię o Asterixie) – jego postać przewija się przez wszystkie te dziedziny. Niemal każdorazowo portretowany jest z jednym charakterystycznym atrybutem. I nie jest to wieniec laurowy, lecz purpurowy płaszcz – symbol Rzymskiego Imperium. Za jeden z przykładów niech posłuży mniej znany, pełen symboliki i licznych, fascynujących detali obraz Adolphe’a Yvona „Cezar przekraczający Rubikon” z 1875 roku. Ukazuje on Cezara w pełnej chwale, rok przed wydarzeniami opisanymi w operze Händla. Purpurowy płaszcz powiewa na ramionach znajdującego się w centrum obrazu wodza. Symbolizując szereg nadchodzących zwycięstw. Motyw ten pojawia się w inscenizacji Nurkowskiego dwukrotnie: Cezar przywdziewa na ramiona płaszcz w odcieniu głębokiej czerwieni na początku pierwszego aktu po pokonaniu wojsk Pompejusza oraz w finale aktu trzeciego, gdy po wyeliminowaniu spiskującego Ptolemeusza, łączy się z Kleopatrą w triumfalnym sojuszu.

„Juliusz Cezar” w WOK zaskakuje pod każdym względem. Spektakl nie zamyka się ani na jeden sprecyzowany nurt filmowy jako źródło inspiracji, ani na żadną konkretną epokę. Mamy do czynienia z połączeniem wielu gatunków. Od dramatu poprzez komedię, tragedię, liczne wątki akcji, romans, a nawet musicalową rewię. Świat Juliusza Cezara, Kleopatry, Ptolemeusza i pozostałych bohaterów jest barwny, niebezpieczny, przesycony erotyzmem i równie pełen humoru, co grozy. Co czyni go wyjątkowo atrakcyjnym muzycznie i wizualnie oraz pełnym intelektualnych delicji.

„Juliusz Cezar” jakiego nie znacie. Premiera w Warszawskiej Operze Kameralnej.

***

Juliusz Cezar i podziw z mieszanymi uczuciami

Joanna Tumiłowicz, maestro.net

https://maestro.net.pl/index.php/10967-juliusz-cezar-i-podziw-z-mieszanymi-uczuciami

Opera Haendla Giulio Cesare to w realizacji Warszawskiej Opery Kameralnej wybuchowa mieszanka stylów i pomysłów scenicznych, do tego bardzo bogato opakowana. Reżyser Włodzimierz Nurkowski wespół z dyrygentem Adamem Banaszakiem poprowadzili narrację skokiem kangura przez stulecia, od lat 40. przed naszą erą w starożytnym Egipcie, poprzez 18-wieczny Londyn – miejsce przebywania kompozytora, aż po Warszawę obecną i aktualną.

Ale bez odpowiedniej podpórki mało kto się połapie w przepychance różnych mód i kostiumów, po prostu będzie miał przed oczami kalejdoskop barw i gestów, tańców i scenicznych akcji, w tym nabrzmiałego erotyzmu (18 lat +), nie wspominając już o muzyce, która powinna być na wierzchu – prima la musica e poi le parole. A może trzeba zacząć inaczej. Giulio Cesare spowodował na scenie WOK wysyp kontratenorów. Jest ich aż czterech, a ponieważ teatr przygotował dwie obsady, więc trzeba się było posłużyć solistami zagranicznymi. To pozwoliło nam poznać ciekawe osobowości artystyczne.

Zwłaszcza chodzi o tytułowego Cezara zaśpiewanego brawurowo przez ukraińskiego artystę Yuriy Mynenko – pierwszego w historii swego kraju kontratenora, który zrobił międzynarodową karierę. Kreację Mynenki można porównać z impulsywnym wcieleniem sycylijczyka Nicolasa Tamagni (Ptolomeusz), zwłaszcza, że śpiewak ten, występujący także w Metropolitan Opera, ma w repertuarze także partię Cesara.

A nie zapomnijmy także postaci Sestusa, którą objął Ray Chenez pochodzący z Ameryki, czy wreszcie nieco skromniejszy, ale bardzo obiecujący występ Artura Plinty w roli powiernika Kleopatry Nireno, któremu również powierzono różne działania aktorskie.  Przy okazji jesteśmy świadkami rozmaitych technik wokalnych właścicieli takich „nienaturalnych” głosów, np. sposobów łączenia falsetu z niskimi tonami, rozwijania wysokich tonów na fermacie i umiejętności osiągania brzmiącego, ale delikatnego piana.

Wszystko to wypadło zdecydowanie dobrze, poza tym, że niektóre forte Sestusa i Ptolomeusza były nieco wrzaskliwe. Tłumaczymy to sobie w następujący sposób – były to role charakterystyczne. Prócz kontratenorów wystąpiły też głosy tradycyjne – dobry mezzosopran Kornelii Joanny Motulewicz, szczupłej, zgrabnej osoby, mogącej nawet konkurować z Kleopatrą, która to jednak pod względem muzycznym, aktorskim i ruchowym wybiła się w przedstawieniu na absolutne prowadzenie.

Dorota Szczepańska wciąż zmieniająca cieliste kreacje, peruki, obuwie i kokietująca wszystkich, nie tylko Cezara, kazała bacznie śledzić, co artystka będzie nam jeszcze miała do powiedzenia.  Absolutnym hitem w jej wykonaniu była najbardziej znana aria Piangerò la sorte mia, która na długo pozostaje w pamięci.

Tutaj naturalna żywiołowość Kleopatry została uzupełniona o tkliwość i kobiecą czułość. No i zwracamy uwagę na zdrowy bas Artura Jandy jako dosyć brutalnego żołdaka Achilla, który źle kończy. Można też spojrzeć na operę Haendla jako widowisko, w którym nieustanne, zwrotkowe powtórzenia w każdej arii i podobne do siebie koloratury, nie nudziły, gdyż reżyser z choreografką Violettą Suską wypełniali czas rozmaitymi rewiowymi pokazami, nawet popularnym w latach 60. XX wieku hula-hopem, nie licząc zbiorowych popisów, jak z festiwali piosenki.

Natomiast autorka kostiumów Anna Sekuła dała upust znajomości gitowskiej subkultury poubieranej w nabijane ćwiekami (gotyckie) skafandry, zaraz potem wysuwając na prowadzenie błyszczące od cekinów stroje, ale także lekko prowokujące zachowania, z Parady Równości.

Równolegle do bardzo minimalistycznej scenografii oddziałuje postnowoczesna warstwa wyświetlanych animacji Adama Kellera. A tutaj pojawia się quasi- interaktywna sekwencja, gdy Sestus maluje dłońmi krwawy mural na ścianie współczesnej budowli. Nie da się ukryć, że Warszawska Opera Kameralna pokazała maksymalną sprawność, prężność i kreatywność zadając kłam pogłoskom, że źle się dzieje w królestwie Alicji Węgorzewskiej. Co prawda próbując sarkać na produkt o Cezarze i Kleopatrze dostrzeglibyśmy tutaj znamiona przechyłu w stronę kiczu. Tylko pytanie: czy to źle dla opery? Owacje każą się jednak zastanowić.

***

Barokowa feeria w Warszawie.
Premiera opery „Giulio Cesare” Georga Friedricha Händla w Warszawskiej Operze Kameralnej

Marcin Dąbrowski, orfeo.com.pl

Do warszawskiego przedstawienia zaangażowano dwie bardzo dobre obsady. Artyści ujęli publiczność wokalną wirtuozerią, świetnym poprowadzeniem postaci i emocjonalną głębią. W świetnym tempie poprowadził też Orkiestrę Instrumentów Dawnych WOK Adam Banaszak. Wielobarwna, wyrazista i przykuwająca uwagę była także bez wątpienia inscenizacja Włodzimierza Nurkowskiego, będąca niebanalną i odważną grą z konwencjami.

Tej jesieni już po raz dwunasty odbywa się nad Wisłą Festiwal Oper Barokowych, organizowany przez Warszawską Operę Kameralną. Trwająca ponad dwa miesiące impreza wypełniona jest – jak mówi dyrektorka WOK, Alicja Węgorzewska-Whiskerd –spektaklami operowymi, koncertami i recitalami, których istotnym elementem będzie ukazanie oddziaływania muzyki baroku na kompozycje tworzone w czasach nam bliższych, w szczególności na muzykę XX wieku.

Do wyróżniających się punktów tegorocznego festiwalu należą z pewnością cztery spektakle nowej inscenizacji opery Georga Friedricha Händla „Giulio Cesare” (HWV 17). Reżyserem i autorem inscenizacji warszawskiego przedstawienia jest Włodzimierz Nurkowski, a kierownikiem muzycznym – Adam Banaszak, który debiutuje w tej roli w teatrze w Alei Solidarności.

Dzieło Händla zostało ukończone w 1724 roku i skomponowane dla Królewskiego Teatru Haymarket. Twórcą libretta był Nicola Francesco Haym. W programie warszawskiej premiery „Giulio Cesare” czytamy: Jaka jest więc ta muzyka, którą skomponował Haendel? Różnorodna, teatralnie celowa i celna, samodzielnie doskonała i jednocześnie najściślej stopiona z dramaturgią. To jedna z pereł literatury muzycznej baroku. Przy tym klejnot wymagający odpowiedniego oszlifowania, tak, aby lśnił blaskiem jak najjaśniejszym. Oczekiwania wobec wykonawców są więc bardzo wysokie: właściwie każda z ról obliguje śpiewaka lub śpiewaczkę do wykorzystania w pełni swoich umiejętności wokalnych i aktorskich, ukazania skrajnych emocji – czasem szyderstwa, wybuchu gniewu, ale też smutku czy miłosnego spełnienia.

Do warszawskiego przedstawienia „Giulio Cesare” zaangażowano dwie bardzo dobre obsady. W pierwszym spektaklu udział wzięli gościnnie trzej znakomici śpiewacy o światowej renomie i na co dzień występujący w teatrach operowych Europy, Stanów Zjednoczonych i Australii. Tytułową rolę Cezara wykonał ukraiński kontratenor Yuriy Mynenko, Sesta zaśpiewał Amerykanin Ray Chenez, natomiast rola Tolomea przypadła altowi, Nicholasowi Tamagni. Obok nich pojawili się na scenie: Dorota Szczepańska jako Kleopatra, Joanna Motulewicz jako Kornelia, Artur Janda – Achilla, Łukasz Górczyński – Curio i Artur Plinta – Nireno. I, jak powiedział po premierze jeden z widzów, była to „obsada marzeń”. Artyści ujęli publiczność wokalną wirtuozerią, świetnym poprowadzeniem postaci i emocjonalną głębią.

W świetnym tempie poprowadził też Orkiestrę Instrumentów Dawnych WOK Adam Banaszak. Wielobarwna, wyrazista i przykuwająca uwagę była także bez wątpienia inscenizacja Włodzimierza Nurkowskiego, będąca niebanalną i odważną grą z konwencjami. Motywy nawiązujące do czasów antycznych Egiptu i Imperium Rzymskiego przeplatały się tu z symbolami współczesnej kultury popularnej. Starożytni bohaterowie, których znamy z mitologii i podręczników historii, w kostiumach herosów współczesnej wyobraźni: Edwarda Nożycorękiego, Assasina Creeda czy choćby Diuny. Unoszący się nad wszystkim powiew erotycznego pożądania, zemsty i umocnienia władzy, walki i śmierci z krwią na dłoniach podkreślał mocny charakter spektaklu.

Premiera zakończyła się jak najbardziej zasłużoną długą owacją dla wszystkich wykonawców i całego zespołu przygotowującego inscenizację. A Warszawska Opera Kameralna zyskała kolejny mocny punkt w swoim repertuarze. Oby regularnie do niego wracano!

Barokowa feeria w Warszawie. Premiera opery „Giulio Cesare” Georga Friedricha Händla w Warszawskiej Operze Kameralnej

***

Giulio Cesare Warszawska Opera Kameralna

Georg Friedrich Händel Giulio Cesare, HWV 17 Warszawska Opera Kameralna. Premiera 10 października 2024

Alina Ert-Eberdt, https://www.segregatoraliny.pl/

https://www.segregatoraliny.pl/giulio-cesare-warszawska-opera-kameralna/

Wersja (a jest ich kilka), którą wybrał Adam Banaszak – kierownik muzyczny i dyrygent przedstawienia – wymaga czterech kontratenorów! Na prapremierze w 1724 roku, kiedy na scenie operowej królowali kastraci, te partie śpiewało trzech kastratów i kobieta sopran.

Trzeba wiedzieć, że Giulio Cesare, mimo że od razu po prapremierze został okrzyknięty arcydziełem, odłożono do lamusa muzycznego na bez mała dwieście lat. Kiedy go przywrócono do repertuaru (1922), role kastratów przejęli: tenor, bas i baryton. Ten ostatni wykonywał partię tytułową. Dopiero pod koniec lat 70. XX wieku, zaczęto obsadzać w tych rolach kontratenorów.
W tym miejscu słowa uznania dla dyrekcji Warszawskiej Opery Kameralnej, która pozyskała nie czterech, a ośmiu kontratenorów. Przedstawienie ma bowiem dwie obsady. Na premierze w partii tytułowej wystąpił rozwijający międzynarodową karierę Yuriy Mynenko, partię Sesta zaśpiewał młody amerykański kontratenor Ray Chenez, a Tolomea – rozchwytywany obecnie przez realizatorów oper barokowych na całym świecie Nicholas Tamagna. Ich zmiennikami są świetni polscy kontratenorzy: Jan Jakub Monowid, Kacper Szelążek i Rafał Tomkiewicz. W partii Nirena występują na zmianę Artur Plinta i Paweł Szlachta.

Pełna wersja Giulio Cesare, tak jak ją skomponował Händel, trwałaby 4 godziny plus przerwy. W czasach Händla to była norma, ale dziś, wyłączając entuzjastów, dla pozostałych widzów byłoby to trudne do wytrzymania. Skróty oper barokowych przyjęły się i nie budzą raczej zastrzeżeń, chyba że komuś bardzo brakuje arii należącej do jego ulubionych. Po skreśleniach Adama Banaszaka, przede wszystkim w drugim i trzecim akcie, w których dramaturgia spada na rzecz arii służących głównie popisowi – przestawienie w Warszawskiej Operze Kameralnej trwa 3 i pół godziny z jedną przerwą. I nie dłuży się!

Bohaterowie opery Giulio Cesare (w polskim brzmieniu Juliusz Cezar) mają pierwowzory w autentycznych postaciach żyjących w starożytnym Egipcie. Są to ludzie owładnięci żądzą władzy i namiętnościami w rozumieniu czystego seksu. Na zakochanie w romantycznym rozumieniu w ich świecie miejsca nie ma.

Choć bohaterem tytułowym jest mężczyzna, prym w tej operze wiodą dwie postacie kobiece. W omawianej inscenizacji Warszawskiej Opery Kameralnej obie zostały doskonale obsadzone. Partię Kornelii, która bryluje w pierwszym akcie, na premierze wspaniale – i wokalnie, i aktorsko – wykonała Joanna Motulewicz.
Kleopatra – jedna z najbardziej wyrazistych postaci kobiecych w dziejach opery, godna wyjątkowości prawdziwej Kleopatry – dominuje w drugim i trzecim akcie. Na premierze w Kleopatrę wcieliła się Dorota Szczepańska. Ta śpiewaczka zyskała moją sympatię programem Lamento Project. Od Monteverdiego do Stinga, który zaprezentowała w tegorocznych Ogrodach Muzycznych.

A teraz jako Kleopatra zachwyciła mnie. Maksymalnie wykorzystała przewagę nad innymi postaciami, jaką stworzyli kompozytor z librecistą. Zmienia się nawet fizycznie, kiedy przebiera się za swoją służącą. Wychodząc przed kurtynę, za każdym razem wygląda inaczej. W każdej arii sugestywnie odsłania inny rys charakteru Kleopatry. Podczas jednej arii prawie tańczy. O perfekcji wokalnej, mogłabym w ogóle nie wspominać, bo jest ona u tej śpiewaczki oczywista.

Wielbiciele niskich, męskich głosów będą usatysfakcjonowani obecnością w obsadzie Artura Jandy. Jego przyjemny, głęboki bas-baryton poniekąd łagodzi niecny charakter granego przez niego mężczyzny, który pożąda Kornelii.

Myślę, że wszystkim śpiewakom w wykreowaniu postaci bardzo pomogły kostiumy, które zaprojektowała Anna Sekuła. Dominują w nich czernie, ciemne szarości i brązy, przełamywane czerwienią i złotem, czyli kolorami symbolizującymi władzę. Poza tym wszystkie kostiumy idealnie pasują do charakterów postaci i świetnie leżą na figurach śpiewaków. To od razu widać, że oni się w nich dobrze czują.

Strona wizualna tego przedstawienia nie ustępuje wokalnej. W scenach zbiorowych niejeden raz urzekło mnie rozmieszczenie wykonawców na scenie, które tworzyło wręcz kompozycje malarskie. Świetne są multimedia i reżyseria świateł. Śpiewaków wspomaga jedenaścioro tancerzy.
Walorem tej inscenizacji jest też brzmienie orkiestry instrumentów dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense (MACV) bliskie brzmieniu, które było w głowie Händla.

***

Kleopatra ciągle kusi

Jacek Marczyński, ruchmuzyczny.pl

https://ruchmuzyczny.pl/article/4249

Giulio Cesare Händla znalazł dla siebie szczęśliwe miejsce w Warszawskiej Operze Kameralnej. Jego inscenizacja z 2008 roku należy do ważnych dokonań tego teatru za dyrekcji nieocenionego Stefana Sutkowskiego. Muzycznie precyzyjnie przygotował ją wówczas Władysław Kłosiewicz, a pracująca z nim orkiestra Musicae Antiquae Collegium Varsoviense musiała dobrze zapamiętać to artystyczne doświadczenie (koncertmistrzowie zespołu pracują zresztą w nim do dzisiaj), bo w nowym wystawieniu znów stanowi mocny punkt. Nie mamy przy tym do czynienia z powtórzeniem dawnej interpretacji. Kłosiewicz delektował się Händlem do granic możliwości percepcyjnych widza, Adam Banaszak natomiast narzucił żywsze tempa, narrację uczynił bardziej dynamiczną, ale równie wielobarwną, choć czasem niemal zatrzymywał się, by wybrzmiały najgłębiej skrywane uczucia bohaterów. Wartości dodały piękne sola rogu i skrzypiec w ariach Juliusza Cezara. Większość artystów będących ozdobą pierwszej realizacji została zwolniona przez aktualną dyrekcję WOK i dziś śpiewa na innych scenach. Trzeba jednak przyznać, że obecny zestaw solistów jest dobrze dobrany. W premierowej obsadzie wyróżniał się kontratenor Jurij Mynenko w roli Cezara. Pokonawszy tremę w arii „na wejście”, Presti omai, wyrównał brzmienie głosu we wszystkich rejestrach i czarował lekkością, swobodą w koloraturach, nie zapominając, że gra wojownika i antycznego władcę, który jednak stopniowo mięknie pod urokiem uwodzicielskiej Kleopatry. Ukraiński artysta dobrze jest znany w Europie (u nas brał udział na przykład w projekcie {oh!} Orkiestry Gismondo, rè di Polonia Vinciego), natomiast prawdziwym objawieniem premiery stała się Dorota Szczepańska jako Kleopatra – na przemian zmysłowa i zrozpaczona, kpiąca i zakochana, walcząca i uległa. Jej królowa miała seksapil i taneczną lekkość, połączone z nienagannym śpiewem, którego atutami są dźwięczne wysokie dźwięki i lekkie koloratury.

Odmienną charakterologicznie i wokalnie Kornelią była Joanna Motulewicz. Zrozpaczoną wdowę po zamordowanym Pompejuszu nakreśliła ciemną barwą swojego mezzosopranu, tworząc dumną, niemal posągową heroinę. W roli jej syna, Sekstusa, wystąpił Ray Chenez o silnym kontratenorowym głosie. I choć brakowało mu momentami wokalnego zniuansowania, dobrze prezentował się w roli zbuntowanego młodzieńca. Warto zwrócić uwagę na dopiero wkraczającego na sceny kontratenora Artura Plintę, w roli powiernika Kleopatry – Nirenusa.

Rozczarował zaś czwarty kontratenor, o najbogatszej międzynarodowej karierze, Nicholas Tamagna. Raził brzydką barwą w dolnych rejestrach, a aktorsko, jako Ptolomeusz, był rozhisteryzowany, czasami wręcz kabaretowo. Z kolei baryton Artur Janda (Achillas) wydawał się artystą z innej estetyki muzycznej. Dodajmy, że w drugiej obsadzie znaleźli się trzej nasi kontratenorzy – Jan Jakub Monowid, Kacper Szelążek i Rafał Tomkiewicz – z pewnością równi gościom z zagranicy lub wręcz od nich lepsi.

Obie inscenizacje – dawna i obecna – wychodzą z podobnego założenia, ale cel każdej jest odmienny. Zarówno Marek Weiss w 2008 roku, jak i Włodzimierz Nurkowski teraz oparli się modzie, przenoszącej opowieść o wojnie Cezara z Pompejuszem i Ptolemeuszem w realia współczesnej polityki. W Warszawskiej Operze Kameralnej oba spektakle, choć nowoczesne, uszanowały umowność dzieła, pokazując po prostu dwa wrogie światy. U Weissa był on czarno-biały, wręcz ascetyczny, za to skupiony na emocjach bohaterów. Nurkowski atakuje zaś widza feerią barw i konceptów, ocierających się o kicz. To zresztą kolejny przykład estetyki dominującej obecnie w WOK, choć na maleńkiej scenie tego teatru, gdzie widz ma wręcz bezpośredni kontakt z artystami, znacznie silniej mogłyby przemówić do niego umiar i prostota środków.

Interesujący był podstawowy zamysł Włodzimierza Nurkowskiego. Zderzył surową, postpunkową estetykę świata Rzymian z agresywnym, błyszczącym bogactwem, celebryckim otoczeniem Kleopatry. Ciekawiła przemiana zwycięskiego wodza, Juliusza Cezara, który uległ zauroczeniu tym, co dotąd było mu obce. Gdyby reżyser konsekwentnie poszedł tą drogą, powstałby może frapujący, wolny od dosłowności obraz meandrów współczesności. Nurkowski zrezygnował jednak z wnikliwego przedstawiania dylematów bohaterów, a zamiast tego mnożył pomysły.

Zamaskowani Rzymianie – jak wojownicy ninja – straszyli stukiem wachlarzy, tancerki w ciemnej bieliźnie i kusych, prześwitujących koszulkach trafiały na scenę jakby z miernego soft porno, zaś girlaski z osłoną ze strusich piór – z kabaretu. I tak powstał rodzaj telewizyjnego show z czasów prezesury Jacka Kurskiego…

A przecież mogło być pięknie. Gdy znikły wszystkie błyskotki i gadżety, a na scenie pozostali osamotnieni Joanna Motulewicz i Ray Chenez, to ich duet przemówił z niezwykłą siłą. Taka jest moc muzyki Händla – ponadczasowej, choć na wskroś barokowej.

Skip to content