Monika Szulc (prestoportal.pl) – 24.07.2024
“Cosi fan tutte” Warszawska Opera Kameralna mat. pras.
Festiwal Mozartowski organizowany przez Warszawską Operę Kameralną niewątpliwie jest rozpoznawalną marką. To znak jakości obok takich wydarzeń, jak chociażby Mozart Week w Salzburgu czy Mozartfest w Würzburgu.
Podczas trwającego prawie dwa miesiące 33. Festiwalu Mozartowskiego wydarzeń było bez liku. To prawdziwy róg obfitości koncertów symfonicznych i kameralnych oraz spektakli. Publiczność miała okazję uczestniczyć również w warsztatach, a prawdziwie „złotymi” wydarzeniami tegorocznej edycji były koncerty warszawskich artystów Opery Kameralnej w Wiedniu. Wspomnieć również należy o specjalnie przygotowanym programie dla dzieci w ramach piątej odsłony Mozart Junior Festival.
Podczas tej edycji Festiwalu miałam okazję uczestniczyć w dwóch wydarzeniach. Warto było.
Così fan tutte/ Wolfgang Amadeus Mozart
Cosi fan tutte, ostatni owoc współpracy Mozarta z da Pontem, to opera, która niegdyś budziła we mnie na poziomie fabuły poczucie zażenowania, bo jak można utkać tak banalną, płytką i głupią wręcz opowieść o maskaradzie uczuć. Jeśli siliłam się na jej obronę, czułam wewnętrzny dysonans, burzyłam się na jej cyniczne podszycie. Myślę, że taka perspektywa bliska jest również reżyserowi przedstawienia – Markowi Weissowi. W odsłonie Mozartowskiej opowieści Weiss największą winą obarcza mężczyzn, którzy inicjują grę bez skrupułów. „Mój spektakl jest przeciwko libertynom i rozpustnikom, którzy swoje zepsucie i pogardę dla kobiet ubierają w filozoficzne tezy i mądrości mające świadczyć o doświadczeniu, a tak naprawdę są efektem narastającej impotencji i poczucia odrzucenia. To oni psują młodych tęskniących za czystą miłością. To oni manipulują wartościami w świecie sztuki i refleksji nad człowiekiem, odbierając nam nadzieję na pozytywny wymiar ludzkich uczuć. To oni z seksu czynią fałszywą religię i prawdę ostateczną, od której nie ma odwołania. Twierdzą, że zabawa jest w życiu dobrem najwyższym, a powaga miłości jest śmieszna i żałosna”. Hmm. Na poziomie serca absolutnie zgadzam się z perspektywą Marka Waissa. Rozum jest jednak bardziej chłodny. Dodatkowo tytułowe słowa wybrzmiewające w operze kilkakrotnie nie pozostawiają złudzeń, że „tutte” należałoby zamienić na „tutti”. To smutna konstatacja o ludzkich (nie)wiernościach, raczej zdystansowana, wsłuchana w głos Don Alfonsa, który jest jak Rousseau. Bo filozofów warto słuchać. Widzą więcej, są najwnikliwszymi obserwatorami świata i co ważne – zachowują spokój. I tak, Don Alfonso stawia tezę, potem następuje tylko/aż mistrzowski proces dowodzenia. Na koniec wybrzmiewa prawo ogólne: „szczęśliwy człowiek, który bierze wszystko z dobrej strony i w zmiennych kolejach życia kieruje się rozumem”. Tak, bo po tym „zajściu” już nic nie będzie takie samo. Wina i przebaczenie kreślą nowy porządek. Jest on jak naczynie posklejane japońską techniką artystyczną Kintsugi, gdzie połamane krawędzie powleka się złotem. Ten szczególny znak „bliźniany” to może piękno niedoskonałe… Tyle o naturze człowieka w roussowskim rozumieniu. Pytanie, czy Cosi… jest opowieścią o miłości. Tu mam wątpliwość. Na szczęście. No i pamiętajmy, że w Mozartowską opowieść wpisane jest przymrużenie oka! Zabawne „smaczki” mistrzowsko wybrzmiewają w muzyce zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej, kontrapunktują, wręcz naigrywają się z „głodnych słówek” sześciu bohaterów poszukujących lojalności (?). Fagoty i klarnety celują w ironii oraz drwinie i obnażaniu podwójnej moralności. Są jak muzyka w filmie dodatkowym komentarzem, który ostrzega widza: nie wierz, bądź czujny! Kiedy Dorabella (Aleksandra Opała) wyśpiewuje w pierwszym akcie samotność, jej fraza „łka”. Motyw zagrany przez skrzypce skutecznie jednak podważa prawdziwość jej motywacji. Partię Fiordiligi (Magdalena Stefaniak) Mozart kreśli „zygzakiem”, czyli w tym przypadku świetnie. Wszak starsza siostra miota się na potęgę, ponadto trudniej niż Dorabelli jest jej odnaleźć się w „rozkosznych” wyborach. Nota bene to partia piekielnie trudna, naszpikowana artykulacyjnie, wymagająca od śpiewaczki akrobatyki głosowej, z częstymi zmianami rejestru. W tej „schizofrenii” kreślonej Mozartowską frazą Magdalena Stefaniak odnalazła się doskonale. Nie ucierpiała ani kreacja sceniczna, ani wyraz emocjonalny. Warto wspomnieć o scenografii i kostiumach autorstwa Hanny Szymczak. W pamięci zostanie mi pierwsza scena, gdzie „szwedzki stół” to trafna metafora „wielkiego żarcia”. Tu każdy korzysta garściami z uciech kulinarnych, cielesnych, a wszystko to podlane sosem ekskluzywności.
Snack Opera. Mozart Edition, Operowy Koncert Życzeń
Snack Opera to opowieści lekkostrawnych przekąsek. Jerzy Snakowski – pomysłodawca i gospodarz osławionych już 75-minutowych „podwieczorków” – dobiera potrawy tak, by miło, ale i pożytecznie spędzić czas. Przyznam, że mam słabość do osób z ogromną wiedzą, do tego jeszcze nadzwyczaj błyskotliwych. Snakowski o świecie opery i musicalu wie wszystko i jeszcze więcej, żongluje twardymi faktami, ale też porywającymi ciekawostkami (szkoda, że na wydarzenie nie wzięłam notatnika…). Jest jeszcze jeden element Snakowskich spotkań, który sprawia, że uwaga publiczności posiada stale wysoką temperaturę. Utwory składające się na program opatrzone są często tajemniczymi tytułami. Dodatkowo o kolejności ich wykonania decyduje słuchacz-ochotnik, któremu Jerzy Snakowski serwuje następnie small talk. Robi to w sposób niezwykle błyskotliwy i bezpieczny dla publiczności, a to wielka sztuka. Między kolejnymi utworami Snakowski gawędzi lekko z artystami. Nie zawsze są oni w erudycyjnej formie, jednak pan Jerzy doskonale potrafi zatuszować niedoskonałości interlokutorów, stąd ewentualny niesmak również jest lekkostrawny.
Tego popołudnia wystąpili: Sylwia Ziółkowska (sopran), której ogromna charyzma w głosie bardzo mnie przekonywała w każdej „muzycznej przekąsce”, Emilia Rabczak (mezzosopran), Kamil Zdebel (baryton). Akompaniament należał do Marty Kostrych, a za scenografię odpowiadała Katarzyna Gabrat-Szymańska.