Orfeusz męski mężczyzna 7 marca 2019

Najwiekszym atutem przedstawienia Orfeusza i Eurydyki w Warszawskiej Operze Kameralnej jest powierzenie roli Orfeusza głosowi basowemu. Słynna aria, jedyna, która weszła do światowego kanonu operowego Chefaro senza Euridice?, śpiewana także po polsku ze słowami Ja straciłem Eurydykę, wykonywana była zwykle przez soprany, zarówno kobiece, jak i męskie. Na warszawskiej scenie w rolę Orfeusza, mitycznego śpiewaka i poety, przedzierzgnął się Artur Janda, który swoją słuszną postawą i aksamitnym głosem dodał splendoru całemu przedstawieniu.

Eurydyka pojawia się dopiero w II akcie, ale w przedstawieniu reżyserowanym przez Magdalenę Piekorz zarówno Orfeusz jak i jego żona mają swoich dublerów tanecznych, którzy przekazują uczucia i emocje tylko ruchem. Zatem przedstawienie zaczyna się niczym pantomima i przy dźwiękach Uwertury mamy wizję radości młodych małżonków, której zdaje się nic nie jest w stanie zakłócić. Gdy jednak akcja się zaczyna tancerze już tylko unoszą martwe ciało młodej kobiety. Dobrze służą tutaj nastrojowi smutku zapalone kuliste lampiony wnoszone przez zespół. Ciekawym pomysłem wizualnym jest także przyprószenie wszystkich uczestników spektaklu białym pyłem, który sugeruje, że występujące postacie to żywi ludzie i zarazem antyczne, marmurowe pomniki. Robi wrażenia scena, w której Orfeusz stąpa po niezliczonych progach prowadzących do krainy umarłych. Za te stonowane i wyraziste efekty wizualne, niezależnie czy akcja się toczy na Ziemi czy w Hadesie, trzeba pochwalić autorów scenografii i kostiumów Katarzynę Sobańską i Marcela Sławińskiego. Miłość Orfeusza i Eurydyki jest przecież archetypem, mitem, który dzięki muzyce Christopha Willibalda Glucka nabiera cech arcydzieła. Rolę Eurydyki przyjęła zwiewna i delikatna Barbara Zamek, której głos dobrze służy zarówno w melodiach klasycznych, jak też w muzyce współczesnej. Przyjemnym zaskoczeniem jest występ Elizy Safjan w roli Amora, której nieustanny uśmiech i miły, niemal dziewczęcy głos są naturalnym gwarantem, że rzecz nie może się skończyć tragicznie. Minusem jest słynna strzała Amora – tutaj w Warszawskiej Operze Kameralnej jej grot wyposażono w czerwoną lampkę, co już balansuje na granicy kiczu. O stronę muzyczną przedstawienia zadbał dynamiczny Stefan Plewniak, którego animusz czasami nawet góruje nad estetyką dźwięku. Dyrygent w euforii, jaką daje mu kierowanie zespołem instrumentów historycznych podkreśla bardziej znaczące frazy głośnymi westchnieniami, motywuje też chór do chyba zbyt mocnego forte w niewielkiej w sumie przestrzeni Teatru przy Alei Solidarności. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o udziale grupy tanecznej przygotowanej przez Jakuba Lewandowskiego, która korzystając z warsztatu współczesnej kreacji ruchowej stwarza ciekawe wizje, np. natury, gdy imituje zachowanie się ptaków, staje się tłem dla żałoby po śmierci Eurydyki czy wreszcie multiplikuje radość par, które po długim rozstaniu znów się łączą. W przedstawieniu nie brakuje też projekcji wideo np. zdjęć śpiewającego Amora rzucanej na pokarbowaną ścianę. Ten fragment wizualizacji jest niestety niezbyt udany, bo ekran – tylna ściana nie jest równy i twarz dziewczyny zostaje nieprzyjemnie zdeformowana. Moda na wyposażenie niemal każdego spektaklu, czy to w operze (Tosca), czy w teatrze dramatycznym (Metafizyka dwugłowego cielęcia) w graficzne ilustracje z rzutnika może kiedyś się jednak skończy. Efekt nie zawsze jest korzystny z dramaturgicznego punktu widzenia , nie mówiąc już o estetyce.

Joanna Tumiłowicz

Źródło:

http://maestro.net.pl/index.php/8566-orfeusz-meski-mezczyzna

Skip to content