http://prostoomuzyce.pl/magdalena-piekorz-najwiecej-dzieje-sie-pomiedzy
MAGDALENA PIEKORZ: NAJWIĘCEJ DZIEJE SIĘ POMIĘDZY
Lukrecja Jaszewska-Syska: Spotykamy się w Warszawie, a nie w Częstochowie gdzie od września pełni Pani funkcję dyrektora artystycznego w Teatrze im. Adama Mickiewicza. W Warszawskiej Operze Kameralnej niebawem, premiera dokładnie 2 marca – Pani debiut – reżyseria opery Orfeusz i Eurydyka. Czyli znów intensywnie zaczęła Pani pracować, a podróże wpisane w zawód to norma?
Magdalena Piekorz: Oj tak, podróże wpisane są w mój zawód i przyznam szczerze, że bardzo mi ich brakowało. Przez ostatnie cztery lata, ze względu na chorobę, byłam wyłączona z życia i z pracy. Odkąd pamiętam, byłam zawsze w drodze. W 1997 roku zadebiutowałam filmem dokumentalnym „Dziewczyny z Szymanowa”. To były lata ciągłych podróży, nie tylko po Polsce ale przede wszystkim po świecie – Chorwacja, Bośnia, USA, dużo się wtedy działo. Moją drogę twórczą zaczęłam od filmów dokumentalnych, potem zadebiutowałam fabułą i spektaklem, który otworzył mi drogę do teatru. Zrobiłam monodram w Teatrze Studio z Michałem Żebrowskim. Myślałam, że będzie to jednorazowa przygoda, ale spodobał się szerokiej publiczności i zaczęły odzywać się do mnie teatry z propozycjami współpracy. W tej chwili realizuję swoje 11. przedstawienie.
Śledząc Pani dorobek artystyczny zauważyłam, że współpracowała Pani z wieloma teatrami m.in. w Chorzowie, Katowicach, Krakowie, Bielsku-Białej. W każdym z tych miejsc powstawały spektakle i w każdym z tych miejsc budowała Pani swoją publiczność?
Tak, nie ma dla mnie znaczenia, czy robię spektakl w Warszawie, Chorzowie czy Pcimiu Dolnym. Wszędzie są widzowie, dla których warto tworzyć. Oczywiście to, co powstaje w stolicy, jest bardziej widoczne, co wcale nie znaczy, że lepsze. Najbardziej wartościowe realizacje widziałam na tak zwanej prowincji. Jeśli chodzi o moje realizacje, jestem naprawdę dumna ze spektakli, które zrobiłam poza stolicą. Mój musical „Oliver!”, który wyreżyserowałam w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, grany był przez pięć lat przy pełnej widowni. Tam doświadczyłam prawdziwej radości tworzenia: wspaniała muzyka, libretto w świetnym tłumaczeniu Daniela Wyszogrodzkiego, na scenie około 120 osób w obsadzie, w tym ponad 40 dzieci. Praca nad tym spektaklem rozbudziła moje ambicje i sprowokowała mnie do podjęcia nowych wyzwań. Mam nadzieję, że uda mi się w przyszłości zrealizować musical filmowy. To moje marzenie i cel, do którego zmierzam.
Czyli teraz jest Pani w dobrym miejscu swojej drogi artystycznej. Ja wiem, że opera to nie musical, ale jednak coś mają wspólnego ze sobą.
Czuję, że jestem w dobrym miejscu. Lubię muzykę klasyczną, operę, ale nigdy nie sądziłam, że znajdę się tu jako realizator-twórca. Zawsze wydawało mi się, że to jest tak odległe od tego co robię, że nawet nie śmiałam marzyć o reżyserowaniu opery. Ale widocznie nadszedł odpowiedni moment. Zadzwoniła do mnie Pani dyrektor Alicja Węgorzewska z propozycją abym wyreżyserowała coś dla Warszawskiej Opery Kameralnej.
I zgodziła się Pani od razu?
Propozycja przyszła w chwili, kiedy poważnie zachorowałam. Pomyślałam, że to dobry znak. Zyskałam cel, który dał mi motywację do walki, do tego, żeby zmierzyć się z samą sobą. Wspólnie z pisarką Ewą Kopsik pracowałam wtedy nad książką Nieobecność. Bohaterką jest tancerka, którą choroba podobnie jak mnie spycha na margines życia. Jej marzeniem jest zatańczyć jeszcze kiedyś na scenie rolę Eurydyki. Pomyślałam, że to nie może być przypadek, że w tej samej chwili pojawia się propozycja zrealizowania przeze mnie spektaklu operowo-baletowego. Od razu powiedziałam dyrektor Węgorzewskiej, jaki tytuł chodzi mi po głowie.
Stworzenie wielowymiarowego spektaklu taneczno-muzycznego wymagało zapewne od Pani również jakiegoś rygoru pracy, pewnych ograniczeń.
Spektakl operowy rządzi się swoimi prawami. To gatunek, w którym czas akcji całkowicie podporządkowany jest muzyce, zupełnie inaczej niż w filmie czy spektaklu dramatycznym. Jak poprowadzić solistów, żeby z jednej strony zachować tę konwencję a z drugiej strony zrealizować spektakl czytelny i ciekawy dla widza. Opera mimo narzuconej formy wcale nie musi być hermetyczna. W pracy nad Orfeuszem i Eurydyką spotkałam się z solistami, kórzy nie boją się eksperymentu a w swoich postaciach szukają prawdy. Dwie Eurydyki (Maria Domżał, Barbara Zamek), trzech Orfeuszy (Artur Janda, Szymon Komasa, Łukasz Hajduczenia), dwóch Amorów (Eliza Safjan, Sylwia Stepień) – trudno o taki dobry zespół w jednej produkcji. Warto podkreślić, że śpiewak operowy to artysta wszechstronny, potrafi panować nie tylko nad swoim głosem, ale i ciałem. Przekazuje emocje całym sobą, musi być prawdziwy i wszystko płynie z jego głębi. To nie są papierowe postaci, a ludzie z krwi i kości i tacy też muszą być na scenie. To jest trudne, ale jak wspominałam, mam wyjątkowe szczęście do artystów. Oni to czują, rozumieją, godzą się na pewne niestandardowe rozwiązania.
I mają dwóch szefów. Jednym z nich jest Stefan Plewniak (kierownik muzyczny „Orfeusza i Eurydyki”) a drugim Pani?
(śmiech) Tak, on jest doskonały. Nie znałam go wcześniej. Stefan Plewniak jest jak dynamit. Fanatastycznie prowadzi solistów, orkiestrę. Dyryguje w taki sposób, że emocje są nie tylko w powietrzu, ale i w artystach. Niezwykły człowiek.
Czyli na sukces Orfeusza i Eurydyki pracuje sztab ludzi?
Mam swoich realizatorów, z którymi pracowałam wiele razy i są to osoby, na których mogę absolutnie polegać. Kuba Lewandowski, który jest odpowiedzialny za choreografię. Paweł Murlik – reżyser świateł, Hektor Werios, który przygotowuje multimedia, Kasia Sobańska i Marcel Sławiński – scenografowie, którzy równie dobrze odnajdują się w teatrze, kinie czy operze. Także Bartosz Buława, mój asystent, który pomaga mi zrozumieć operę. To ekipa, na której mogę polegać i która daje mi poczucie bezpieczeństwa w pracy nad nieznaną mi dotąd materią.
fot. arch. artystki
„Orfeusz i Eurydyka” Christopha Willibalda Glucka to klasyka. Czy w jakiś sposób unowocześniła ją Pani, czy też nie taki był pomysł na jej realizację?
Jestem zmęczona uwspółcześnianiem tekstów, spektakli. Mam poczucie, że w ostatnim czasie nadużywa się tej formy realizacji. Mieliśmy już Eurydykę w krematorium i biegających nago bez żadnego powodu aktorów. Brakuje chyba tylko tego, żeby widownia zaczęła się rozbierać, bo tego jeszcze nie było. Czasami zastanawiam się, czy żeby nadać sztuce współczesny wymiar, koniecznie trzeba ją przenosić do naszej epoki. Ja wierzę w siłę metafory, w to, że dobry tekst ma uniwersalny wymiar. W „Orfeuszu i Eurydyce” trzymam się klasycznej formy. Odwołuję się do mitu jako archetypu. W warstwie scenograficznej wprowadzam nowoczesne elementy: sześciany, które będą animowane przez tancerzy – z jednej strony nawiązują one do budowli antycznych, z drugiej do minimalistycznych brył, które mają współczesne konotacje. Chciałam w ten sposób pokazać, że poza scenografią nic się od antyku nie zmieniło. Mieszkamy może w innych domach ale tak samo kochamy, czujemy i pragniemy. Emocje i uczucia, pozostają te same. Dziś czujemy się nowocześni ale dla ludzi za 50-100 lat będziemy kimś z przeszłości. Na tym też polega życie, to pętla, koło, które niezmiennie się toczy, pewne wartości pozostają stałe, nigdy się nie zmienią i nie zestarzeją. Poprzez tę operę chciałam także w pewnym sensie podyskutować z taką koturnowością teatru operowego. Moi bohaterowie czasami są bardzo poważni a czasami puszczają do widzów oko, jakby chcieli powiedzieć: może wyglądamy jak z marmuru, ale jesteśmy tacy jak wy.
Chce Pani poruszyć nasze wnętrze za sprawą baśniowego myślenia, rozmawiać ze świadomością zbiorową? Lubi Pani mity i baśnie?
Tak, bardzo. Akurat tak się złożyło, że w moim życiu zrealizowałam trzy realistyczne filmy fabularne, natomiast nie znaczy to, że myślenie baśniowe jest mi odległe. Marzę o filmie kostiumowym, o musicalu, lubię poetyckość, która wpisana jest w te formy wyrazu. Dla mnie kino i teatr to magia, lubię umowność, operowanie metaforą, parabolą, nie znoszę dosłowności.
W operze również jej nie ma?
Zależy, jak się do niej podejdzie. Ja szukałam w niej przede wszystkim prawdy, szczerych emocji między bohaterami. W relacjach między ludźmi najwięcej dzieje się „pomiędzy” i „czasami”. W operze są sceny szerokie, monumentalne ale i takie, które wymagają intymności. Staram się znaleźć balans, równowagę. Czasem mniej znaczy więcej i na odwrót. Odnoszę wrażenie, że zbyt duża ilość efektów, niezwykłych rozwiązań scenicznych sprawia, że gubi się sens. Jest wąska granica między rozwiązaniem efektownym a efekciarskim. W sztuce wciąż szukam szlachetności. I do niej też staram się dążyć.
Czym jest dla Pani doświadczenie pracy w operze?
Ważnym krokiem, bo prowadzi do czegoś nowego, może do bardziej dojrzałego myślenia, dzięki któremu będę mogła proponować coraz bardziej odważne rzeczy. Wychodzę z założenia, że każde doświadczenie, które mnie do tej pory spotkało jest w jakimś sensie cenne. Jestem typem człowieka, który lubi się uczyć, poznawać. Proces twórczy nigdy nie jest dla mnie skończony i to pcha mnie do przodu, to ciągłe poszukiwanie, odkrywanie, zaskakiwanie.
Mówi się, że opera to królowa sztuk, łączy w sobie, muzykę, śpiew, taniec. Opera „Orfeusz i Eurydyka” doczekała się wielu wspaniałych realizacji, wielu adaptacji, w których np. główną partię kastrata powierzono tenorowi. Ta mnogość wersji sprawiła, że zapomniano o oryginalej wiedeńskiej wersji Glucka, po którą teraz sięga Pani. Dlaczego?
„Orfeusz i Eurydyka” to jeden z najpiękniejszych utworów muzyki klasycznej. Opowiada o miłości wystawionej na wielka próbę. Sięgnęłam po operę Glucka bo jest dla mnie przejmująca. Śpiew chóru, jego siła i potęga przeszywa na wskroś. Oddaje taką czystą prawdę, która jest ukryta głęboko w nas. Muzyka zarówno w spektaklu jak i w pracy ma dla mnie olbrzymie znaczenie. Działa na mnie kojąco, ale jest również niesamowitym nośnikiem emocji i pozwala przekroczyć granice niewypowiedzianego.
Czy za sprawą tego spektaklu operowego widzowie doświadczą katharsis? Myślę, że siła muzyki, chóru ma niebagatelne znaczenie w tego typu doświadczeniach.
Chciałabym, ale to oczywiście zależy od tego, na ile zagrają wszystkie elementy tego złożonego spektaklu. Wierzę w to, że czysta prosta forma może mieć wielką siłę i mam nadzieję, że publiczność to poczuje.
Libretto wyznacza ciąg fabuły.To historia o miłości i….
…samotności, ale tak naprawdę uniwersalność tego tekstu sprawia, że każdy może odczytać go na swój sposób. Każdy z nas przeżywa w życiu taki moment, który wystawia go na próbę. Do niego należy decyzja co dalej z tym zrobi. Czy podejmie ryzyko.
Czyli trzyma się Pani litery tekstu?
Tekst to tylko pretekst do powiedzenia czegoś więcej. Dla mnie najważniejsze jest to, co ukryte za, czy pod tekstem. Ludzie często chowają się za słowami, mówią jedno, myślą drugie, a robią zupełnie coś innego.
Podobno ciężko Pani chorowała.
Tak. Towarzyszył mi straszny głód tworzenia a także obawy, że już niczego nie stworzę. Na szczęście chorobę mam już za sobą a doświadczenie jej dało mi paradoksalnie większą odwagę i taki dystans do siebie, że cokolwiek robię, to robię to bez poczucia presji, że muszę coś komuś udowodnić. Ja po prostu robię to z miłości do widza, bo chcę się z nim czymś podzielić. Przestałam się bać po tej chorobie. Podejmuję wyzwania i będę dalej to robić.
A jak zaczęła Pani prace na spektaklem, bo to jednak wyzwanie reżyserskie?
Zaczęłam od wyboru solistów, Amorów, od dobrych głosów. Potem zaczęliśmy wybierać tancerzy i szukać własnej formy wypowiedzi. Właściwie pracowałam równolegle, trochę z dyrygentem Stefanem Plewniakiem, trochę z choreografem Jakubem Lewandowskim. Dużo też było pracy na papierze. Żeby dobrze zrozumieć, co chcemy opowiedzieć. Musieliśmy nazwać sytuacje dramatyczne i tak np. uwertura jest sceną wesela Orfeusza i Eurydyki. W operze podobnie jak w filmie czy w teatrze dramatycznym, każda scena musi mieć początek, rozwinięcie, zakończenie, puentę, a bohater musi się zmieniać. Zawsze miałam takie podejście do sztuki, że niezależnie od tego, czy robię film, spektakl czy koncert – to tylko inna forma nawiązania dialogu z widzem.
Choroba zmieniła Panią?
Myślę, że dopiero teraz mogę powiedzieć, że jestem dojrzała, że nie przejmuję się rzeczami nieistotnymi, że potrafię oddzielić rzeczy ważne od mniej ważnych. Zaczęłam cenić życie, cieszyć tym, że mogę pracować, że mam przyjaciół i swoich widzów, którzy czekają na moje realizacje.
Jest pani optymistką.
Zawsze byłam. Być może to pomogło przejść mi przez chorobę. Wierzę, że jeśli pozytywnie myślimy, przyciągamy dobro.
Premiera tuż tuż, czy towarzyszy Pani trema?
Oczywiście. Myślę, że jeśli ma się świadomość wykonywanego zawodu, pewne poczucie odpowiedzialności, to trema będzie nam towarzyszyć zawsze. Mam wrażenie, że im jestem starsza, tym bardziej ją odczuwam. Na szczęście potrafię jeszcze nad nią panować.
Czy na tym etapie pracy nad spektaklem jest jeszcze czas na poprawki?
Cały czas jeszcze poprawiamy. Tak pewnie będzie do ostatniej generalnej (śmiech).
Po premierze powrót do Częstochowy, do Teatru im. Adama Mickiewicza?
Tak, a w dalszych planach promocja książki „Nieobecność” i film na jej podstawie. Mam zaplanowane najbliższe dwa lata – czy uda się wszystko zrealizować, czas pokaże.